Czy to już dystopia…?

“In the year 2025, the best men don’t run for president, they run for their lives…” — Stephen King, The Running Man

Część pierwsza.

W części pierwszej pół żartem, pół serio potraktowałem mem, że 1984  miało być ostrzeżeniem, nie instrukcją. Absurdem byłoby twierdzić, że nad nami jest uprzywilejowana Wewnętrzna Partia, że jej przeciwnicy są ewaporowani. Miłość, namiętność czy przyjaźń nie są przecież zabronione, a od czasów Rewolucji Seksualnej są nawet stawiane jako cel i ideał wolności.

Podręczniki zwykle określają 1984 jako powieść antyutopijną. Ja umieściłbym ją raczej w połowie drogi między anty-, a dystopią. Nie jest czystą dystopią, bo struktura świata jest skoncentrowana na zapewnieniu „bezpieczeństwa” obywatelom za sprawą całkowitej i nieprzerwanej kontroli, jako odwrotność utopii. Jednak ku dystopijności skłania fakt, iż Orwell nie wyssał tego wszystkiego z palca, inspirował się faktycznymi założeniami ideologii Stalinowskiej.

Całe to moje rozważanie o dystopijności naszej rzeczywistości zrodziło się po obejrzeniu filmu Nerve. N3rv3 jest to internetowa gra w „Prawda czy Wyzwanie, tylko bez prawdy. Oglądający płacą by oglądać, Gracze grają by wygrać.” Gracze za pośrednictwem aplikacji mobilnej otrzymują wyzwania, za których wykonanie dostają nagrodę pieniężną. Jeśli odniesiesz porażkę, albo zrezygnujesz tracisz całą dotychczasową wygraną. Tylko ostatni na placu boju zatrzymuje pieniądze.
Wyzwania są różne, od „całuj się z obcym w kawiarni przez 5 sekund”, poprzez „zjedz kocią karmę”, aż do „półóż się na torach pod przejeżdżającym pociągiem”. Im wyzwanie trudniejsze i bardziej niebezpieczne, tym większa nagroda.

Film szokuje nie obrazami, przedstawionymi wydarzeniami, emocjonalnymi scenami. To taki ciekawe połączenie filmu dla nastolatków i thrillera. Szokuje tym, jak bardzo jest realistyczny. Gdyby ktoś powiedział mi o istnieniu takiej gry, nie zawahałbym się ani chwili i od razu bym uwierzył. Zresztą wydarzyło się to przecież, uwierzyłem. Pogłoski o Niebieskim Wielorybie pojawiły się marcu. Wszystkie portale powielały tego niusa, bez sprawdzenia źródeł. Cały świat uwierzył, że nastolatkowie są do tego zdolni.

N3rv3 ma jedną bardzo ważną cechę — nie ma dedykowanych serwerów, oparty jest na systemie peer-to-peer, każdy użytkownik udostępnia swój komputer/telefon/tablet jako ogniwo łańcucha. Co więcej, choć nie jest to wprost powiedziane, można śmiało przyjąć, że łączność oparta jest na sieci TOR. Informacje po drodze są wielokrotnie szyfrowane i deszyfrowane, przesyłane między wieloma urządzeniami, uniemożliwiając namierzenie zarówno nadawcy, jak i odbiorcy. Taka forma łączności zapewnia całkowitą anonimowość oglądającym. Mogą wyzwać kogoś, żeby za kilkadziesiąt tysięcy dolarów zastrzelił osobę spotkaną na ulicy i kryjąc się za nickiem nie czuć żadnej odpowiedzialności. Gorzej gdyby komuś udało się bazę danych użytkowników wykraść i ujawnić…

Wielki Brat patrzy. Nie przez teleekrany przymusowo umieszczone w każdym domu. Przez ekrany które z własnej nieprzymuszonej woli ze sobą nosimy. Nawet kamera w nich nie musi być ukryta, bo sami materiał dowodowy na swój temat tworzymy. Mechanizm rekomendacji w serwisie youtube.com działa na zasadzie szpiegowania. Cały ruch sieciowy jest rejestrowany, każdy obejrzany film jest dodawany do wirtualnej kartoteki, żeby dostarczyć content najlepiej spersonalizowany pod konkretnego użytkownika.

Spersonalizowane reklamy póki co są tylko w internecie. Przywykliśmy do nich, czasem są irytujące, gdy po zobaczeniu jednego (jednego!!!) produktu jego reklamy wyświetlają się przez cały kolejny tydzień. Warto tu wspomnieć samozaoranie pewnego mainstreamowego dziennikarza:

Zrzut ekranu (2)a.png

Co by jednak było gdyby na ulicach stały spersonalizowane wyświetlacze reklamowe?Kamera, program do rozpoznawania twarzy, połączenie z GoogleAds i tyle. Gdy developerzy powstałej w 2010 roku gry Mass Effect 2 umieścili na Cytadeli spersonalizowane reklamy, traktowali to pewnie jako sci-fi. Dzisiaj jest to kwestia zmiany regulaminu użytkowania google i tą wizję można zrealizować. Materiału fotograficznego w Internecie jest wystarczająco.

Żyjemy w przyszłości, nie ma co do tego wątpliwości. Co prawda nie korzystamy jeszcze z androidów (poza Androidem), ale sztuczna inteligencja jest bardzo zaawansowana. Siri i Alexa już bardzo sprawnie potrafią symulować człowieka, towarzystwa ubiezpieczeniowe posiadają automaty dzwoniące do klientów potrafiące reagować na „tak” i „nie”. Jeszcze chwila i scenariusz zakochania w programie komputerowym, jak w Her, będzie codziennością. Dłuższa chwila i androidy będzie ciężko odróżnić od człowieka, jak w Humans.
Prawa Robotów wg. Asimova, Langforda, Tildena są fikcją literacką. Ale niedługo będzie trzeba taki kodeks stworzyć na prawdę.

Czy osiągnęliśmy już poziom dystopii? Chyba nie. Ale musimy uważać, żeby Igrzysk Śmierci, Matrixa, Niezgodnej, Ghost in the Shell, 1984, Metropolis etc. nie traktować jak podręczników, ale jako ostrzeżenie.

„Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.”

War is peace. Freedom is slavery. Ignorance is strength.

1949 rok. George Orwell, brytyjski pisarz, autor ośmiu powieści, wielu poematów oraz niezliczonych felietonów i artykułów, rok przed swoją śmiercią wydaje dzieło, które prawdopodobnie nie pozwoli o nim zapomnieć światu. Tytuł prosty i powszechnie znany — 1984.

Znawcy literatury mówią, że inspiracją był jego kontakt ze Stalinizmem podczas wojny domowej w Hiszpanii w 1936, gdzie przebywał jako dziennikarz. Co do tytułu, istnieje wiele wersji, żadna nie wydaje mi się, jednak, bardziej prawdopodobna od reszty, więc pozostańmy przy tym, że jest jaki jest.

Bo chociaż umiejscowienie akcji w latach 80. XX wieku, jak pokazuje historia, zdaje się być trafne, tak nie można się ograniczyć do tej tylko dekady. Niestety…

1377481_10153347641800515_1183524276_n

System edukacji w Polsce jest (a raczej miejmy nadzieję, że był, i nowa Reforma Edukacji naprawi tę patologie) bardzo specyficzny jeśli chodzi o historię. Wszyscy znają imiona przynajmniej kilku faraonów, wiedzą, że „na siedmiu wzgórzach Rzym się pię[ć]trzy” — 753 pne., bardziej zaangażowani znają Poczet Królów Polskich na pamięć (od przodu, od tyłu, od środka i na zmianę od tyłu i od przodu), większość zna daty Rozbiorów, datę odzyskania niepodległości, datę rozpoczęcia II Wojny Światowej i…

…i tyle. II WŚ na lekcjach historii się zwykle nie skończyła. Ba, u mnie w liceum nawet się nie zaczęła! Historia najnowsza, w świadomości przeciętnego Polaka, nie istnieje.
W Szkole Podstawowej mój nauczyciel historii wymagał, aby na stronie tytułowej zeszytu była sentencja Historia Magistra Vitae Est — Historia jest nauczycielką życia. Szkoda tylko, że nauczyć mnie miało panowanie Dariusza w Persji, albo podboje konkwistadorów.

Z wyżej opisanego powodu ciężko mi subiektywnie ocenić jak trafne były przewidywania Orwella w kwestii państw socjalistycznych faktycznie w latach 80. Wiem za to, niestety, jak mają się te przewidywania do czasów nam współczesnych.

Weźmy na warsztat takich Proli.
Prole nie są uświadomieni społecznie, zajmują się wyłącznie zaspokajaniem podstawowych potrzeb. Pracują, żeby jeść, pojechać na grilla za miasto, kupić markowe spodnie i buty. Nie chodzą na wybory. Bo po co, przecież głos jednej osoby nic nie zmieni. Potem tylko uważają, że to „nie ich prezydent, bo oni na niego nie głosowali…”
Stanowią większość społeczeństwa, więc mainstream skierowany jest do nich. Programy reality show, seriale paradokumentalne, sitcomy, muzyka pop, komedie romantyczne, filmy akcji… Od tysięcy lat pragną jednego —  chleba i igrzysk. (Tak, wiem, to dwa. Ale powiedz, drogi Czytelniku, jak to inaczej wyrazić..?).
„Troskliwe Państwo” zapewnia im wszystko czego potrzebują. A raczej to co im (prolom) wydaje się, że potrzebują. Bo podstawą sprawowania władzy jest wmówić swoim prolom, że nie muszą znać historii, że matematyka jest tylko dla mądrych elit, że sztuka jest nudna. Że oni nie są ważni, więc powinni być wdzięczni cudownym półbogom gdzieś tam daleko w stolicy (nawet jeśli taki prol mieszka centralnie naprzeciwko parlamentu), że nie zgnietli swoich „podopiecznych” obcasem.

Kwestia Nowomowy i Myślozbrodni jest jeszcze bardziej aktualna.
Poprawność polityczna (pod potoczną nazwą Feminazizmu), używając kolokwializmu, ryje mózg.
Przykładowy impas: „psycholożka” określa płeć, co prowadzi do równouprawnienia, że kobiety też mają swoje nazwy zawodów. Cały problem w tym, że taka psycholożka równocześnie chce być nazywana psychologiem, bo płeć nie wpływa na kompetencje, więc rozróżnianie nie ma racji bytu. (Pod czym, swoją drogą, podpisuję się imieniem i nazwiskiem).
W Stanach zjednoczonych na osoby czarnoskóre istnieje określenie „African American”. Na osoby o korzeniach azjatyckich mówi się po prostu „Asian”. Na osoby o jasnej skórze mówi się „white”. (Coś w tym jest, że w Stanach stanowczo istnieje problem rasizmu…) Tylko jak powiedzieć o kimś kto ma ciemną skórę, ale nie jest Amerykaninem?
Nie można też zapomnieć o „incydentach” w wyniku których w Europie giną setki ludzi…
Reakcja na to może być tylko jedna:

tim-and-eric-mind-blown.gif

Wielki Brat… o nim w następnym odcinku.

To be continued…

Your one and only source into the scandalous lives of Manhattan’s elite.

Nie umiem rysować. Nigdy nie umiałem. Oceny z plastyki dostawałem za dobre chęci. Kiedy na dzień matki w 4(?) klasie mieliśmy narysować portret mamy, a one potem miały się odnaleźć, moja nie sprawiła mi zawodu i znalazła się od razu. Wiedziała, że ten nie przedstawiający najmniej wartości artystycznych obrazek jest mój.

Zawsze za to lubiłem pisać. No, to na co miałem ochotę.  Charakterystyki bohaterów lektur i streszczenia wydarzeń zawsze były pisane na kolanie. Za to rozprawki, opowiadania, listy… Jeszcze fajniejszą rzeczą były referaty na WOS w gimnazjum. Przez cztery semestry poprawiałem zagrożenie jedynką na piątkę. Przez cały semestr nie pisałem zadań, a jak pod koniec oddawałem wszystkie naraz, to były oceniane na celujący. :D W pamięć zapadł mi jeden, z końca trzeciej klasy, więc jeden z ostatnich. Był o przemocy w szkole. A dokładnie o bullyingu. Pierwotna ocena to było dst, bo „takie to jakieś bezpłciowe, wiem, że potrafisz napisać lepsze”. Broniłem się, że chciałem używać ładnego języka, nie wywoływać nikogo z nazwiska etc. a w odpowiedzi usłyszałem, że mam napisać to co uważam, a nie być poprawnym politycznie. Napisałem. Na szóstkę, jak zwykle :P. Na koniec roku nauczycielka życzyła mi, żebym został poważanym eseistą…

Esej… Ekstra forma wypowiedzi. Piszesz co chcesz, jakim stylem chcesz, wyrażasz swoje zdanie. A co najfajniejsze, w przeciwieństwie do rozprawki, nie musisz przytaczać argumentów — nie jest celem nikogo przekonać, tylko przedstawić swój punkt widzenia. Tak zresztą narodził się ten blog, mogę tu pisać co chcę, a jeśli ktoś się nie zgadza, to nie musi czytać… Brutalne, wiem, ale prawdziwe. Tak powinien działać internet. Flejmłorom mówimy stanowcze NIET!

Blogi w ciekawy sposób wyewoluowały z publicznych pamiętników nastolatek w miejsca przekazywania opinii. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że większość pisanych blogów ma wartość merytoryczną, a miejscem ekshibicjonizmu sieciowego nastolatek stały się vlogi na YouTube. Ale może tylko to moje wrażenie, bo w blogosferze nie spędzam dużo czasu, a na yt owszem… Niezależnie od tego czy mam rację, czy nie, wiele blogów i tak jest merytorycznych. Z drugiej strony po co publicznie o sobie mówić, jak tylko po to, żeby coś przekazać. Zdradzanie szczegółów swojej przeszłości albo teraźniejszości, nie mając na myśli morału, niekoniecznie nawet go formułując, jest dość dziwne…

Po chwili zastanowienia zmieniam trochę zdanie, blogi niekoniecznie wyewoluowały. Lepszym określeniem jest, że dojrzały. Wraz ze swymi twórcami. Przecież twórcy blogów to właśnie ci, którzy byli nastolatkami (albo u progu nastoletniości) wtedy, gdy zjawisko bloga się pojawiło. Pojawiły się fotoblogi, vlogi… Ale wszystkie mają ten sam cel — powiedzieć coś światu..

I know you love me. XOXO
Gossip Girl

Oswoić obcą mowę

Języki obce są bardzo ważne w tych czasach.
Tak, wiem, żadna nowość, im więcej ich w cv, tym bardziej wartościowy na rynku pracy jesteś. Ale czy powinny one być rzeczywiście obce?

Ja swoją naukę angielskiego zacząłem w wieku 5 lat, kiedy całą rodziną wyjechaliśmy do USA. Trafiłem tam do zerówki w zwykłej publicznej szkole, gdzie w klasie na 26 osób było czworo białych i jedna żółta. Trafiłem do tej szkoły nie znając angielskiego praktycznie w ogóle. Mój ówczesny zasób słownictwa to „yes, no, what, sit down, stand up, hello, bye”. Po tym roku angielski stał się moim drugim językiem, mówiłem nim równie biegle jak polskim.

Nawiasem mówiąc, ciekawe jest to jak bez znajomości języka dzieci potrafią się zaprzyjaźnić i dogadać. Przecież pewnie z miesiąc zajęło mi opanowanie podstawowego słownictwa na tyle, żeby móc się jakkolwiek dogadać, a nie pamiętam, żebym czuł się odrzucony przez grupę. Dużo też dała mi ta różnorodność w kolorze skóry. Od zawsze przyzwyczajony byłem do ludzi innej rasy i swego czasu zazdrościłem nawet murzynkom, że na ich skórze lepiej wyglądają rysunki paznokciem. NoOneIsBornRacistOrSexist

Czytać uczyłem się zarówno na książkach z polskiego działu biblioteki uniwersyteckiej, jak i angielskich ze szkolnej biblioteki. Poza tym oglądałem kreskówki i programy dla dzieci w telewizji. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w wieku sześciu lat byłem bilingual.

Po powrocie do Polski mój kontakt z angielskim niestety ograniczył się tylko do gier komputerowych i kilku książek przywiezionych z Ameryki. Jak na kilku-, a potem i kilkunastolatka umiałem angielski raczej dobrze. A raczej potrafiłem go dobrze używać. W podstawówce miałem niemiecki, więc przez 7 lat nie uczyłem się w ogóle angielskiego.
W gimnazjum test kwalifikujący napisałem bardzo dobrze, więc trafiłem do grupy bardziej zaawansowanej, o poziomie Upper Intermediate. I tu zaczął się problem. Ani trochę nie znałem gramatyki. Wszystko co mówiłem i pisałem, robiłem „na czuja”. Gdyby nie zadania z teorii gramatyki miałbym piątki, a tak to skończyłem gimnazjum z tróją z j. angielskiego. Egzamin Gimnazjalny natomiast, ponieważ polegał na rozumieniu, napisałem na 100%.
W liceum sytuacja się powtórzyła, na maturze rozszerzonej z zadań gramatycznych nie zdobyłem ani punkta. Na studia poszedłem na kierunek Mechatronics in English, potem wylądowałem na Electronics and Telecommunications. I wreszcie okazało się, że jednak umiem angielski. Ani wykłady, ani książki, ani egzaminy nie sprawiały mi problemu pod kątem języka.

Angielski jest dla mnie naturalny. Przez lata oglądałem filmy z polskimi napisami, potem z angielskimi, a teraz i od nich odchodzę. Póki co rozumiem tylko filmy amerykańskie, brytyjskie są wciąż za trudne, ale to kwestia czasu.

Języki innych narodów nie powinny być dla nas obce. Celem nauki języka jest go poznać, więc uczynić go swoim. Zaprzyjaźnić się z nim jak Mały Książe z Lisem, krok po kroku. Tak, mi łatwo mówić, bo zacząłem w tym wieku, bo byłem w Stanach etc, etc… Ale przecież większość rozpoczęła naukę angielskiego raptem trochę później niż ja. Wiek 7 lat, zamiast moich 5, też jest dobrym czasem. I nieważne, że było to kilka słówek na absurdalnie niskim poziomie. Po 12 latach, kiedy zdawaliśmy maturę, mieliśmy dokładnie takie same warunki.

Różnica między mną, a kimś kto mówi, że nie potrafi nauczyć się angielskiego jest prosta: ja podjąłem ryzyko i poszedłem na studia po angielsku. A będąc tam nie miałem innego wyjścia, jak zacząć rozumieć, dokładnie tak samo, jak 14 lat wcześniej, gdy trafiłem do Friendship Elementary School in Pittsburgh, PA.
Ale ważne jest, że nie zrozumiałbym znaczenia, gdybym nie usłyszał brzmienia. Bo żeby język oswoić trzeba mieć z nim kontakt, trzeba go słuchać.Oglądając film z polskimi napisami ciężko nauczyć się nowego słownictwa. Ale można nauczyć się brzmienia angielskiego, rozróżniania poszczególnych słów. A potem już tylko z górki, trzeba poznać ich znaczenie. I bum! Budzisz się pewnego dnia znając angielski.

Bo najlepszą metodą nauki języka jest czynić to jak dzieci. Słuchać tak długo, aż nie zrozumiesz i nie zaczniesz mówić. Włączyć internetowe radio, najlepiej stację nadającą wiadomości i rozmowy z gośćmi przez całą dobę i oswajać się z językiem podczas nauki, gotowania, sprzątania, pisania bloga etc. Potem znaleźć audiobooka i, mając tekst przed oczami, powtarzać po lektorze. Od pół roku obiecuję sobie, że będę tak robił z niemieckim. Może kiedyś w końcu zacznę, ważne, że metodę nauki wybrałem. :)

Czy to kolejna komedia dla kretynów?

Nie znam nikogo kto nie słyszałby o American Pie.

Wiele osób widziało przynajmniej pierwszą część, żeby rzetelnie móc prowadzić krytykę. A nawet jeśli nie całą, to chociaż fragment. Wiele też widziało wszystkie 8 części. Tak, te filmy są prymitywne. Ale czy są tak głupie jak się powszechnie uważa?

Mówiąc „te filmy”, mam na myśli wszystkie określane jako teen sex comedy. „American Pie” 1-8, „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”, „Do zaliczenia”, „Ale czad!”, „Supersamiec”, „Projekt X”, „Niecne Uczynki”, „Easy A”, „Eurotrip”, „Wredne dziewczyny”, „Sexdrive”, „Harold i Kumar”…
Masa filmów, w których głównym celem fabularnym jest przespać się z konkretną dziewczyną, przemienić się z szarej myszki w gorącego kociaka albo stracić dziewictwo przed balem maturalnym. „Porky’s” z 1982 r. zapoczątkował cały gatunek filmów ocenianych zwykle w okolicach 4-6/10.

„To nie jest kolejna komedia dla kretynów” w bardzo dobry sposób wyśmiewa cały gatunek. Jest dla tego gatunku jak „Straszny film” dla horrorów. Niesamowite jak sprawnie twórcom udało się upakować tyle motywów z popularnych filmów dla młodzieży w 90 minut filmu. Bal maturalny, przemiana z brzydkiego kaczątka w łabędzia, zakochanie w nieodpowiedniej osobie, obciachowe sceny i, najważniejsze, para dorodnych nagich piersi.

Grupą targetową są amerykańskie nastolatki. Zarówno te przeciętne, które dorosłe życie spędzą zarabiając średnią krajową, jak i te które zostaną prawnikami albo lekarzami. Bo każdy może się tam odnaleźć.
Jak można wywnioskować z powyższych słów, uważam, że te filmy powinny powstawać. Mają bowiem dużą wartość edukacyjną.

Zacznijmy od utraty dziewictwa przed balem maturalnym, będącym niejako magiczną granicą dorosłości. Niecne intrygi i plany są po prostu śmieszne. Po kilku seansach widz automatycznie koduje sobie, że wcale nie jest w kończeniu szkoły najważniejsze czy jesteś prawiczkiem, czy nie, ale czy masz przy sobie przyjaciół (ach, te głębokie morały w holywoodzie). Poza tym czy warte jest to tyle zachodu?

Motyw brzydkiego kaczątka zapewne pomógł niejednej niepodobającej się sobie dziewczynie w ujrzeniu swojego piękna. Może jakaś kujonka uświadomiła sobie, że wystarczy rozpuścić włosy i zrobić delikatny makijaż, a nagle facetom będzie się podobać. A wszystkim, które czują się uciskane przez plastiki pokazuje jakie są naprawdę. Że też mają niską samoocenę, bezskutecznie próbują zdobyć niedostępnych chłopaków, bez tony mejkapu wcale nie są tak atrakcyjne.

Teen sex comedy nie obędzie się też bez chociażby jednej pary gołych cycków. Czy to zdzirowatej koleżanki ze szkoły, czy przez dziurkę od klucza do damskiego prysznica, czy chociaż na ekranie telewizora w scenie oglądania filmu porno. Z jednej strony te mityczne cycki przyciągają oczywiście widownię, co swoją drogą w erze internetu jest fenomenem. Z drugiej jednak, przez to, że często jest to biust przeciętnej dziewczyny, pokazują, że nie tylko balony są atrakcyjne, że nawet jeśli jesteś chudą dziewczynką z ledwie zarysowanymi piersiami, to nie tylko nie jesteś jedyna, ale w żaden sposób nie obniża to twojej wartości.

W obciachowych scenach też potrafię znaleźć głębszy sens. Bo przecież od tego jest nastoletniość, żeby robić głupie obciachowe rzeczy. Bo po kilku latach wspomnienie tego nie przywoła ani grama wstydu, jedynie śmiech.

Pod warstewką kloacznych żartów, przesyconych aluzjami dialogów i parą dorodnych nagich piersi znajduje się przesłanie. Przesłanie, że nie seks jest najważniejszy, nie oceny, nie imprezy. Ale to, żeby za trzynaście lat, mając dzieci, pracę i problemy, spotkać się z przyjaciółmi na zjeździe absolwentów i móc z uśmiechem wspominać wspólne dorastanie.

tumblr_inline_munbg2PIFs1rf5nvc

Богородице Дево, радуйся, благодатная Марие, Господь с тобою.

Tak długa była ta cisza tutaj…

Nadszedł kolejny, już 2016 rok. A z nim nadchodzą kolejne postanowienia, plany, cele… A moim postanowieniem, jak widać, jest znowu pisać. :)

Ale to jedyne moje postanowienie na nowy rok. (Gdybym pisał to po angielsku mógłbym, poza tym nawiasem, dodać jeszcze jeden żart — „My New Year’s Resolution is 1920×1080”) Nie będę oryginalny, ale to moje jedyne postanowienie, bo nie ma najmniejszego powodu żeby podejmować postanowienia raz w roku.

Najlepszym momentem na podjęcie postanowienia jest pierwsze otwarcie oczu danego dnia. Nie wieczór wcześniej, bo sny mają taką magiczną właściwość, że mieszają w głowie i to, co wieczorem było genialnym pomysłem, rano wydaje się nie mieć najmniejszego sensu. Od dwóch miesięcy tak obiecuję sobie, że „później/jutro/w weekend/przy-innej-sztucznie-wymyślonej-okazji-uwarunkowanej-wieloma-czynnikami-wzajemnie-zależnymi-bądź-niezależnymi-od-siebie napiszę coś na bloga”. I jak widać tylko sobie obiecuję.

Miałem nadzieję, że KRÓLewna (polecam jej blog) mnie zmotywuje tym, że znowu publikuje. Ale nie, to nie pomagało… Aż do dzisiaj. Dzięki, Weronika. :)

Ale nie o postanowieniach miał być ten wpis. 1 stycznia to Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi. To dzień, gdy powinno się (moim zdaniem) na każdej mszy śpiewać Bogurodzicę. Nie tylko dlatego, że to piękna pieśń, jedyna w swoim rodzaju pośród wykonywanych we współczesnym Kościele, choć i to byłby dobry powód. Powinno się to czynić, bo mówi ona wszystko co jest potrzebne w takiej chwili, kiedy ludzie podejmują postanowienia. Że jedyne co nam jest potrzebne to przyjąć Chrystusa (pierwsza zwrotka) i prosić o pomyślne i pobożne życie na ziemi i wieczne bytowanie w raju (druga zwrotka).

Pierwsza zwrotka tak mocno przypomina mi słowa wieszcza „Wierzysz, że Bóg zrodził się w Betlejemskim żłobie? Lecz biada Ci, jeżeli nie zrodził się w tobie”.
Bo w ten właśnie dzień, ósmy po Narodzeniu Pańskim, gdy dziecię narodzone w ubogim żłobie zostało obrzezane i otrzymało imię (a raczej Imię) Jehoszua, tzn. „JAHWE jest zbawieniem”, należy, jeśli się tego jeszcze nie uczyniło, przyjąć to Zbawienie, i pozwolić Mu narodzić się sobie, już na zawsze.

W poezji odnaleźć można określenia betlejemskiego żłóbka jako pierwszego tronu Mesjasza. Że tam, w mieście Dawida, za panowania Cezara Augusta, rozpoczął swoje rządy prawdziwy Król, pierwszej audiencji udzielając pasterzom, owcom i legendarnym wołkowi z osiołkiem.

Sprawmy więc, żeby kroniki mogły zanotować, że:
„W 2016 roku* panowania Króla Wszechświata [TWOJE IMIĘ], ukochane Boże Dziecko, uczynił/uczyniła wielkie rzeczy.”

(Osobiście melodii bynajmniej nie uważam za pogańską, raczej wczesnoslavo-chrześcijańską…)

______
*Przyjmijmy 2016, mimo, że Jezus nie narodził się w 1 r. n.e

LEGO® toys build anything. Especially pride…

Klocki LEGO® są idealnym nauczycielem kreatywności. Już od 1932 r.

19 maja 2002 r. o godz. 10:30 po raz pierwszy w pełni uczestniczyłem w Eucharystii. Potem powrót do domu, obiad i tylko trochę od mszy mniej ważna część uroczystości – prezenty. Wśród nich, oprócz mitycznych „Pieniędzy z Komunii”, między innymi pudełko z zestawem LEGO® System #4794. Był to mój pierwszy własny zestaw, klocków miałem już bardzo dużo, ale były albo wspólne, albo otrzymane przez któreś z mojego rodzeństwa. Jak tylko mama pozwoliła mi odejść od stołu pobiegłem do swojego pokoju zobaczyć co to dokładnie za klocki są. Przejrzawszy dokładnie instrukcję zabrałem się do budowy i po kilku chwilach Podwodny Wóz Dowodzenia Drużyny Alpha był gotowy do akcji. W tej formie przetrwał pewnie jakiś tydzień stojąc na półce, bo potem nadeszła druga, dużo ciekawsza, faza zabawy nowymi klockami – budowa czegoś nowego, według własnego pomysłu, wykorzystując nowe części.

LEGO® rozwija kreatywność na dwa, albo nawet trzy, sposoby. Pierwszy, dużo bardziej oczywisty, to „dosłowny”. Mam na myśli budowanie domu dla rodziny złożonej z ludków z kilku zestawów, albo tajnej bazy Doktora Zło… Po wymieszaniu wszystkich zestawów budujemy po prostu to, co przyjdzie do głowy.

Drugim sposobem jest rozwijanie dodatkowo wyobraźni. Przykładowo z tzw. budowlanych klocków (to te niby-cegły :P) można zbudować coś na kształt pistoletu, mającego z nim równie wiele wspólnego co wygięty patyk. Albo zwierzątka, lalkę, samochód i statek kosmiczny… Tak naprawdę, z odrobiną wyobraźni, z budowlanych klocków można zrobić dosłownie wszystko.

Ostatnim sposobem, moim zdaniem najbardziej niezwykłym, jest wykorzystywanie LEGO® na co dzień, nie tylko do zabawy. Sam, swego czasu, z braku kamerki internetowej, zbudowałem z LEGO® Technic stelaż pozwalający położyć telefon na monitorze i, dzięki specjalnej aplikacji, używać go do wideorozmów. W internecie można znaleźć wiele takich właśnie niezwykłych codziennych zastosowań, jak na przykład LEGO® też wykorzystane do upiększenia miasta:
c9fbd37b9e8bf00e_legostreetart.xxxlarge_0

UWAGA!!! PONIŻEJ ZNAJDUJĄ SIĘ INFORMACJE ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ I ZAKOŃCZENIE FILMU „LEGO® PRZYGODA”, CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!!!

Pierwszy pełnometrażowy film kinowy w wersji 3D, przedstawiający przygody postaci ze świata klocków LEGO. Opowiada historię Emmeta, zwyczajnej, niewychylającej się i zupełnie przeciętnej minifigurki LEGO, którą przypadkowo wzięto za bardzo niezwykłą postać, stanowiącą klucz do ocalenia całego świata. W ten sposób Emmet dołącza do niesamowitej drużyny, która ma do wykonania pełną przygód i niebezpieczeństw misję powstrzymania złowrogiego tyrana – misję, do której Emmet jest kompletnie i przezabawnie nieprzygotowany.

Tak filmweb opisuje film, więcej ogólników pisać nie będę. Chodzi mi bowiem o kilka cudownych motywów:

Klockowy Lord Biznes nie tylko ma podobną fryzurę, ale też mówi głosem ojca, właściciela całego świata z klocków, w którym dzieje się akcja. Obaj są wrogami kreatywności, wszystko ma być zbudowane zgodnie z instrukcją.

Ową niesamowitą drużynę (patrz opis) tworzą postaci, które nie miałyby szans się spotkać. Ale przecież świecie LEGO® nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Batman, Superman i Green Lantern współpracowali z Dumbledorem i Gandalfem albo piratami, średniowiecznymi rycerzami, a nawet Unikitty!!! <3

11808356384_93c6466b81

Czytając komentarze wyraźnie widać wyraźne dwa fronty. Tych, którzy film uważają za nudny i nieatrakcyjny i tych, którzy uważają go za arcydzieło. Ci drudzy to Ci, którzy od najmłodszych lat budowali z LEGO®, więc na ekranie zobaczyli spełnienie swoich dziecięcych marzeń – klocki ożyły!!! Ilość nawiązań do popularnych motywów jest niezwykła. Wspomnę o jednym, który ujął zapewne wiele osób. Kosmonauta z lat 80 ma kask pęknięty na dole – widok, który zna chyba każdy…

I ta końcówka, gdy do zabawy dopuszczona zostaje młodsza siostra. Ta przerażona mina Finna i zaskoczenie klockowych bohaterów, gdy nagle w świecie pojawiają się nowe wielkie istoty – klocki z planety DUPLO®… Majstersztyk!

Przesłanie filmu jest naprawdę piękne. Kreatywność jednoczy i pozwala pokonywać największe przeciwności, nawet klej do plastiku. :)

(Ale chaos panuje w tym wpisie… Jeżeli jednak, mimo to, udało Ci się tu dobrnąć, niniejszym przepraszam i obiecuję poprawę)

Turystyka górska — drapanie się tam, gdzie nie swędzi

Eucharystia i chodzenie po górach mają bardzo wiele wspólnego. I tu i tu, żeby dotrzeć do celu, trzeba odrzucić zdrowy rozsądek.

Taka była myśl przewodnia homilii o. Marcina Drąga na wysokości ok. 1900 m n.p.m. tuż obok czarnego szlaku wiodącego z Hali Gąsienicowej na Świnicką Przełęcz.

Pomysł chodzenia po górach jest w ogóle absurdalny. Zmęczy się człowiek, spoci, być może dozna jakiejś kontuzji, naciągnie jakiś mięsień, uderzy się albo podrapie o ostrą skałę… I po co? Dla widoków? Takich jak poniżej na przykład…

DSC_0280

Świstówka Roztocka, gdyby ktoś nie poznał…

Wiadomo, jak pogoda się uda to i widoki są przepiękne. Ale jak nie, to co? Nie iść? Zostać w Zakopanym i zostawić całą wypłatę na Krupówkach w zamian za kiczowatą ciupagę z napisem „Tatry 2015” i podrabiane oscypki z krowiego mleka? A może skorzystać, że właśnie w Zakopanem jest największy Reserved w Polsce? (Tak było rok temu, jeśli coś się zmieniło, to przepraszam.)

Oczywiście, że nie! Tatry są cudowne także we mgle. Albo i ulewie! Jedyne co trzeba zrobić, to odrzucić zdrowy rozsądek…

Trzeba odrzucić zdrowy rozsądek. Nikt rozsądny przy prognozach burzy nie pchałby się na Giewont. Nikt rozsądny nie szedłby dalej widząc jak leje i słysząc gdzieś w oddali grzmoty. Nikt rozsądny nie ufałby, że po wyjściu w wyższe partie pogoda będzie bardziej sprzyjająca…

Trzeba CAŁKOWICIE odrzucić zdrowy rozsądek. Bo nikt rozsądny nie łaziłby po chwilami gładkich skałach jako jedyną ochronę przed upadkiem w przepaść mając kawałek łańcucha przybitego gwoździem do skał. Trzeba być niespełna rozumu, żeby nie zawrócić gdy zaczyna padać deszcz i trasa staje się jeszcze bardziej śliska…

Trzeba odrzucić rozsądek. I uwierzyć. Uwierzyć w siebie, w swoje siły, swoje umiejętności, swoją silną wolę. Gdy nadchodzi kryzys trzeba zebrać się do kupy i osiągnąć wyznaczony cel.
Bo satysfakcja, gdy stoi się na jednym z najmniej osiągalnych szczytów w Polsce, na który weszło się na własnych nogach, mimo porywistego wiatru i śniegu (śnieg we wrześniu — rewelacja :D), jest nieporównywalna z niczym!

DSC_0418

Ale w odrzucaniu rozsądku też trzeba zachować rozsądek [sic!]. Mitycznych Szpilek na Giewoncie co prawda nie widziałem, ale para w adidaskach, wspinająca się na Świnicę, zjeżyła włos na karku. Na szczęście zachowali resztki rozumu, bo zawrócili gdy warunki się zepsuły. Ale nawet wtedy, z gołymi rękami i na gładkich podeszwach butów, musieli przejść chociażby przez Żleb Blatona, mokry i zimny…

Albo dziewczyna z lękiem wysokości schodząca ze Szpiglasowej Przełęczy. Trasa nie jest trudna, łańcuchy zdają się być tam tylko ze względu na popularność tego szlaku, łączącego Dolinę Pięciu Stawów Polskich z Morskim Okiem. Ekspozycja mała, takież więc i ryzyko ataku paniki. Trudno mi więc uwierzyć, żeby o swojej paraliżującej akrofobii dowiedziała się dopiero tam. A nawet jeżeli, to czemu nie zawróciła? Czemu facet, który z nią szedł i próbował dodać otuchy, nie zadecydował o zmianie planu, zawróceniu i udaniu się ceprostradą do Moka…?!

Bądźmy rozsądni w nierozsądku!!!

Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód… Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad!

Trudno się nie zgodzić z Bilbem. Przygody są bardzo nieprzyjemne. Żeby iść w góry trzeba wcześnie wstać, wziąć prowiant i dodatkową sztukę odzieży, jakby się pogoda zepsuła. W górach można zmarznąć i zawsze człowiek jest mokry — albo od deszczu, albo od potu. Po całym dniu człowiek ma tylko ochotę paść na łóżko, zostać przez kogoś wymasowany i zasnąć, obiecując sobie, że to ostatni dzień w górach.

Ale następnego dnia wstaje i wyrusza na jeszcze dłuższą, jeszcze trudniejszą, jeszcze bardziej męczącą trasę. Bo nigdzie kanapka z serem nie smakuje tak dobrze jak powyżej 2000 m n.p.m…

Bo tylko odrzuciwszy zdrowy rozsądek możemy zdobywać szczyty. Zarówno te fizyczne, jak i ten najważniejszy — zjednoczenie z Chrystusem w Eucharystii.

A droga wiedzie w przód i w przód
Chociaż zaczęła się tuż za progiem –
I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak jak mogę…
Skorymi stopy za nią w ślad –
Aż w szerszą się rozpłynie drogę,
Gdzie strumień licznych dróg już wpadł…
A potem dokąd? – rzec nie mogę…

Niebiańska Liturgia Świętego Baranka..?

Wspomnienie św. Klary, dziewicy
11 sierpnia 2015
Bazylika św. Franciszka z Asyżu w Krakowie
godz. 19:00
Zwykła recytowana msza wieczorna

A jednak nie taka zwykła. Bo otwiera oczy…

Przy ołtarzu dwóch celebransów i dwóch mężczyzn posługujących w albach. Poza tym w bazylice jakieś 20 osób, z czego kilka prawdopodobnie tylko w kolejce do konfesjonału.
Msza recytowana w całości, nawet psalm tylko odczytany, a Alleluja pominięte, zgodnie z przepisami:

Jeśli nie śpiewa się Alleluja lub wersetu przed Ewangelią, można je opuścić.
(OWMR 63.)

Na pierwszy rzut oka wyróżniała się może tylko tym, że główny celebrans uśmiechał się i mówił bardzo łagodnym głosem.

A może to właśnie to sprawiła jak niezwykła w odbiorze była. Każde pozdrowienie „Pan z Wami” rzeczywiście było życzeniem, aby Pan nas nigdy nie opuszczał. Wezwanie „Módlmy się” było prawdziwą zachętą aby włączyć się w kapłaństwo Chrystusa. „Pokój Pański niech zawsze będzie z Wami” tak pełne miłości ojcowskiej…

I widać było wiarę tych kapłanów. Wpatrzeni w unoszone podczas konsekracji Święte Postaci, świadomi tego jak niegodnym jest kapłan bycia Alter Christus, z wielką czcią odnosząc się do swego Mistrza i Pana, który przyjął formę kruchego, delikatnego opłatka.

Mocą z nieba ta skromna celebracja stała się Ucztą przed Tronem Baranka, sam Bóg zszedł na ziemię aby nas sobą karmić.
Była tak uroczysta, jakby celebrowana była jako papieska Msza Pontyfikalna w Nadzwyczajnej Formie Rytu.

Ale łatwo jest wpaść w zastawioną tu pułapkę.
Bo Król schodzi na świat nie tylko podczas tak pełnych wiary i czci Eucharystii. Schodzi też i uświęca wybełkotaną przez starego wiejskiego proboszcza mszę, odprawioną z pamięci z pomylonymi tekstami. Uświęca każdą z odprawianych co pół godziny porannych mszy w Bazylice Mariackiej. I uświęca nawet niegodziwie odprawianą z lenistwa na byle stoliku w jadalni przez kapłana niewierzącego w to co czyni.

Bo Chrystus tak nas kocha, że oddaje nam się w całości bezbronny w kawałku chleba…

9_Baridon_Fig_38

Nants’ngonyama bakithi baba, sithi hu ngonyama…

Król Lew jest cudowny!!!
Simba na ekranie przeżywa cały proces dorastania, krok po kroku.

Wszystko zaczyna się oczywiście od narodzin, ale ważniejsze jest to co jest trochę dalej — „Strasznie już być tym królem chcę!”. Marzenia, plany, oczekiwania… I pierwsza miłość. Jeszcze nieśmiała, dziecinna…

Zranienie i ból. Nie dość, że został oszukany przez jednego z najbliższych, to przeżywa straszną tragedię. I robi to, co zwykle robi się w takich sytuacjach. Ucieka…

Trafia w końcu do miejsca, gdzie powinno być dobrze. Timon i Pumba roztaczają nad nim swą opiekę, pokazując, że banicja nie jest taka zła. I uczą go pozornie dobrej rzeczy, żeby się nie martwić. Tylko, że niemartwiąc się zatraca siebie. Lew, który zamiast zjeść surykatkę i guźca, zaprzyjaźnia się z nimi?! Absurd! I je robaki i owoce. Król Zwierząt objadający się obrzydliwymi robalami…

I wtedy pojawia się Nala, ucieleśnienie dawnych marzeń, planów… Lecz i odpowiedzialności. Tej, przed którą strach spowodował ucieczkę i porzucenie swojej tożsamości.

Jednak Rafiki osiąga coś niemożliwego, przekonuje Simbę, aby zmierzył się ze swoim przeznaczeniem. Wizja ojca na niebie mówi o tym nawet wprost. :)

Walka ze Skazą pokazuje jak trudno jest powrócić do swojej tożsamości, roli przewidzianej przez Stwórcę. Nagle wybucha pożar wywołany przez piorun, który tylko wzmaga i tak wielki strach. Porażka jest blisko, ale walcząc do końca zostaje się zwycięzcą.
Piękne jest to, że Simba nie musi czynić zła aby wygrać. On tylko zrzuca Skazę z Lwiej Skały, miejsca, które przynależy się prawowitemu władcy, nie tyranowi. Skaza ponosi śmierć z rąk hien, zła, które sam wywołał. Bo dokonane uczynki zawsze zwracają nam się z nawiązką. Za dobre ponosimy wielką nagrode, lecz kara za złe jest równie wielka…

I spada deszcz. Deszcz gaszący ogień niebezpieczeństwa. Deszcz zmywający całą krew przelaną przez Skazę. A król obejmuje swoje królestwo. Marzenia z dzieciństwa urzeczywistniają się.

Lecz życie tu się nie kończy, ostatnia scena jest przecież kalką pierwszej. Ukazanie nowonarodzonej Kiary poddanym zamyka i otwiera równocześnie odwieczny Krąg Życia…


Ten tekst nie ma tytułu nawiązującego do serii o mężczyznach, mimo że go uzupełnia. Bo żeby z chłopca stać się mężczyzną droga jest tylko jedna. Przez pokonanie swego strachu i przyjęcie swojej roli…