„Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.”

War is peace. Freedom is slavery. Ignorance is strength.

1949 rok. George Orwell, brytyjski pisarz, autor ośmiu powieści, wielu poematów oraz niezliczonych felietonów i artykułów, rok przed swoją śmiercią wydaje dzieło, które prawdopodobnie nie pozwoli o nim zapomnieć światu. Tytuł prosty i powszechnie znany — 1984.

Znawcy literatury mówią, że inspiracją był jego kontakt ze Stalinizmem podczas wojny domowej w Hiszpanii w 1936, gdzie przebywał jako dziennikarz. Co do tytułu, istnieje wiele wersji, żadna nie wydaje mi się, jednak, bardziej prawdopodobna od reszty, więc pozostańmy przy tym, że jest jaki jest.

Bo chociaż umiejscowienie akcji w latach 80. XX wieku, jak pokazuje historia, zdaje się być trafne, tak nie można się ograniczyć do tej tylko dekady. Niestety…

1377481_10153347641800515_1183524276_n

System edukacji w Polsce jest (a raczej miejmy nadzieję, że był, i nowa Reforma Edukacji naprawi tę patologie) bardzo specyficzny jeśli chodzi o historię. Wszyscy znają imiona przynajmniej kilku faraonów, wiedzą, że „na siedmiu wzgórzach Rzym się pię[ć]trzy” — 753 pne., bardziej zaangażowani znają Poczet Królów Polskich na pamięć (od przodu, od tyłu, od środka i na zmianę od tyłu i od przodu), większość zna daty Rozbiorów, datę odzyskania niepodległości, datę rozpoczęcia II Wojny Światowej i…

…i tyle. II WŚ na lekcjach historii się zwykle nie skończyła. Ba, u mnie w liceum nawet się nie zaczęła! Historia najnowsza, w świadomości przeciętnego Polaka, nie istnieje.
W Szkole Podstawowej mój nauczyciel historii wymagał, aby na stronie tytułowej zeszytu była sentencja Historia Magistra Vitae Est — Historia jest nauczycielką życia. Szkoda tylko, że nauczyć mnie miało panowanie Dariusza w Persji, albo podboje konkwistadorów.

Z wyżej opisanego powodu ciężko mi subiektywnie ocenić jak trafne były przewidywania Orwella w kwestii państw socjalistycznych faktycznie w latach 80. Wiem za to, niestety, jak mają się te przewidywania do czasów nam współczesnych.

Weźmy na warsztat takich Proli.
Prole nie są uświadomieni społecznie, zajmują się wyłącznie zaspokajaniem podstawowych potrzeb. Pracują, żeby jeść, pojechać na grilla za miasto, kupić markowe spodnie i buty. Nie chodzą na wybory. Bo po co, przecież głos jednej osoby nic nie zmieni. Potem tylko uważają, że to „nie ich prezydent, bo oni na niego nie głosowali…”
Stanowią większość społeczeństwa, więc mainstream skierowany jest do nich. Programy reality show, seriale paradokumentalne, sitcomy, muzyka pop, komedie romantyczne, filmy akcji… Od tysięcy lat pragną jednego —  chleba i igrzysk. (Tak, wiem, to dwa. Ale powiedz, drogi Czytelniku, jak to inaczej wyrazić..?).
„Troskliwe Państwo” zapewnia im wszystko czego potrzebują. A raczej to co im (prolom) wydaje się, że potrzebują. Bo podstawą sprawowania władzy jest wmówić swoim prolom, że nie muszą znać historii, że matematyka jest tylko dla mądrych elit, że sztuka jest nudna. Że oni nie są ważni, więc powinni być wdzięczni cudownym półbogom gdzieś tam daleko w stolicy (nawet jeśli taki prol mieszka centralnie naprzeciwko parlamentu), że nie zgnietli swoich „podopiecznych” obcasem.

Kwestia Nowomowy i Myślozbrodni jest jeszcze bardziej aktualna.
Poprawność polityczna (pod potoczną nazwą Feminazizmu), używając kolokwializmu, ryje mózg.
Przykładowy impas: „psycholożka” określa płeć, co prowadzi do równouprawnienia, że kobiety też mają swoje nazwy zawodów. Cały problem w tym, że taka psycholożka równocześnie chce być nazywana psychologiem, bo płeć nie wpływa na kompetencje, więc rozróżnianie nie ma racji bytu. (Pod czym, swoją drogą, podpisuję się imieniem i nazwiskiem).
W Stanach zjednoczonych na osoby czarnoskóre istnieje określenie „African American”. Na osoby o korzeniach azjatyckich mówi się po prostu „Asian”. Na osoby o jasnej skórze mówi się „white”. (Coś w tym jest, że w Stanach stanowczo istnieje problem rasizmu…) Tylko jak powiedzieć o kimś kto ma ciemną skórę, ale nie jest Amerykaninem?
Nie można też zapomnieć o „incydentach” w wyniku których w Europie giną setki ludzi…
Reakcja na to może być tylko jedna:

tim-and-eric-mind-blown.gif

Wielki Brat… o nim w następnym odcinku.

To be continued…

Your one and only source into the scandalous lives of Manhattan’s elite.

Nie umiem rysować. Nigdy nie umiałem. Oceny z plastyki dostawałem za dobre chęci. Kiedy na dzień matki w 4(?) klasie mieliśmy narysować portret mamy, a one potem miały się odnaleźć, moja nie sprawiła mi zawodu i znalazła się od razu. Wiedziała, że ten nie przedstawiający najmniej wartości artystycznych obrazek jest mój.

Zawsze za to lubiłem pisać. No, to na co miałem ochotę.  Charakterystyki bohaterów lektur i streszczenia wydarzeń zawsze były pisane na kolanie. Za to rozprawki, opowiadania, listy… Jeszcze fajniejszą rzeczą były referaty na WOS w gimnazjum. Przez cztery semestry poprawiałem zagrożenie jedynką na piątkę. Przez cały semestr nie pisałem zadań, a jak pod koniec oddawałem wszystkie naraz, to były oceniane na celujący. :D W pamięć zapadł mi jeden, z końca trzeciej klasy, więc jeden z ostatnich. Był o przemocy w szkole. A dokładnie o bullyingu. Pierwotna ocena to było dst, bo „takie to jakieś bezpłciowe, wiem, że potrafisz napisać lepsze”. Broniłem się, że chciałem używać ładnego języka, nie wywoływać nikogo z nazwiska etc. a w odpowiedzi usłyszałem, że mam napisać to co uważam, a nie być poprawnym politycznie. Napisałem. Na szóstkę, jak zwykle :P. Na koniec roku nauczycielka życzyła mi, żebym został poważanym eseistą…

Esej… Ekstra forma wypowiedzi. Piszesz co chcesz, jakim stylem chcesz, wyrażasz swoje zdanie. A co najfajniejsze, w przeciwieństwie do rozprawki, nie musisz przytaczać argumentów — nie jest celem nikogo przekonać, tylko przedstawić swój punkt widzenia. Tak zresztą narodził się ten blog, mogę tu pisać co chcę, a jeśli ktoś się nie zgadza, to nie musi czytać… Brutalne, wiem, ale prawdziwe. Tak powinien działać internet. Flejmłorom mówimy stanowcze NIET!

Blogi w ciekawy sposób wyewoluowały z publicznych pamiętników nastolatek w miejsca przekazywania opinii. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że większość pisanych blogów ma wartość merytoryczną, a miejscem ekshibicjonizmu sieciowego nastolatek stały się vlogi na YouTube. Ale może tylko to moje wrażenie, bo w blogosferze nie spędzam dużo czasu, a na yt owszem… Niezależnie od tego czy mam rację, czy nie, wiele blogów i tak jest merytorycznych. Z drugiej strony po co publicznie o sobie mówić, jak tylko po to, żeby coś przekazać. Zdradzanie szczegółów swojej przeszłości albo teraźniejszości, nie mając na myśli morału, niekoniecznie nawet go formułując, jest dość dziwne…

Po chwili zastanowienia zmieniam trochę zdanie, blogi niekoniecznie wyewoluowały. Lepszym określeniem jest, że dojrzały. Wraz ze swymi twórcami. Przecież twórcy blogów to właśnie ci, którzy byli nastolatkami (albo u progu nastoletniości) wtedy, gdy zjawisko bloga się pojawiło. Pojawiły się fotoblogi, vlogi… Ale wszystkie mają ten sam cel — powiedzieć coś światu..

I know you love me. XOXO
Gossip Girl